Borneo- wyprawa w dziki zakątek świata
Borneo- wyprawa w dziki zakątek świata Komuż nie marzy się taka podróż? Nam, czyli mnie i mojej córce Ani szczęście dopisało i 25 września 2007r. znaleźliśmy się w wehikule czasu który przeniósł nas lotem 12godz. non stop, do innego świata.
Decydując się na taką wyprawę chcę zwykle osiągnąć kilka celów: zobaczyć rafę koralową, dziką przyrodę, życie tubylców i oczywiście storczyki. Zwykle cele takie osiągam. Borneo jest jednak regionem słabo penetrowanym przez turystów i stosunkowo niebezpiecznym. Ostrzegano mnie przed tym, ale potrzeba poznania zwyciężyła. Zwykle po przylocie, na lotnisku wita nas rezydent, a po przyjeździe do hotelu grupa powitalna zakłada naszyjniki z kwiatów. Tym razem było jednak inaczej. Na lotnisku przy wyjściu, pojawił się jakiś krajan z tabliczką, z którym nie można było zamienić jednego słowa, ponieważ umiał mówić tylko w swoim języku. Myślałem, że od razu zawiezie nas do dżungli i tam nas zjedzą. Na szczęście po około godzinnej jeździe dojechaliśmy do hotelu. Na miejscu jednak nikt na nas nie czekał, a i później mający nami opiekować się rezydent nie dał znaku życia. Byliśmy więc zdani sami na siebie. Ekskluzywny hotel oferował w prawdzie usługi turystyczne, ale były mało atrakcyjne i w wysokiej cenie. Jak się później okazało cała okolica wraz z hotelem należała do jakiegoś Chińczyka, który stworzył tam swoje imperium. Zapewnione mieliśmy wszystko- począwszy od pól golfowych, przez korty tenisowe po złocisty piach i kryształową wodę.


Tyle tylko, że po pewnym czasie poczułem się jak księżniczka uwięziona przez jakiegoś sułtana. Na miejscu owszem można było wszystko kupić, ale po wielokrotnie wyższej cenie aniżeli poza terenem Chińczyka. Ażeby jednak wydostać się na zewnątrz, należało wynająć drogą taksówkę. Nie było możliwości, tak jak gdzie indziej, wyjść z hotelu, zobaczyć naturalny kraj i ludzi tam żyjących. Na naszą prośbę, jeden z taksówkarzy skontaktował nas z regionalnym biurem podróży.
W tym momencie zaczęła się nasza prawdziwa przygoda. Trochę niepokoiła nas pora wyprawy, ponieważ przypadła ona na okres deszczowy. Na szczęście deszcze zdarzały się bardzo rzadko, głównie w nocy, ale jak już padało to ulewnie. Nie przeszkadzało nam to jednak w wybraniu się na rafę koralową na pobliskie małe wysepki- Sapi, Gaya, Mamutik i Manukan. Bajeczne i dziewicze, jakby wyjęte z obrazka, niemal puste plaże, ale niestety nieco mniej dziewicza rafa- dostępna z brzegu, dlatego nie była w stanie nienaruszonym. Jednak ogromne bogactwo różnokolorowych ryb np. błazeneków czy tzw. papugo-ryb, które podpływały w bezpośrednie sąsiedztwo człowieka i wyczekiwały na łakomy kąsek, pozostawiło niezapomniane wrażenia. Wspomnę jeszcze o kolorowych muszlach dostępnych na plaży, które na szczęście można było wywieźć bez przeszkód (w niektórych krajach przepisy celne na to nie pozwalają).

Następnego dnia wybraliśmy się do miasta Kota Kanibalu- pobliskiej stolicy regionu Sabah, w którym mieszkaliśmy. Ludność owszem uprzejma, ale zdecydowanie bardziej dystansowa i już nie tak serdeczna, jak np. w krajach o kulturze hinduskiej. Obecnie kraj jest w większości muzułmański, ale wewnątrz wyspy przeważają chrześcijanie o wyznaniu protestanckim- co jest śladem po kolonizacji angielskiej. Samo miasto swoją urbanizacją nie przypomina już tak odległego kraju. Sporo się tutaj buduje. Inwestorzy to jednak głównie bogaci Chińczycy, Singapurczycy i Japończycy, którzy zakładają w strefach przemysłowych swoje fabryki i biurowce. Ludność malajska, pozostaje jednak uboga, co tworzy uderzający kontrast: skromne drewniane chaty, przypominające komórki, najczęściej budowane na palach i tereny rolnicze, a po drugiej stronie ulicy nowoczesne centra przemysłowe i drogie samochody. W starej części miasta, można spotkać liczne stragany w wyznaczonych miejscach. Sprzedaje się na nich praktycznie wszystko, ale głównie owoce, warzywa, także rośliny, a wśród nich storczyki, zerwane po prostu z drzewa. Ceny są śmiesznie niskie- z reguły wszystko kosztuje 1 ringit, co odpowiada 0,80zł. Za taką cenę można kupić niespotykane u nas, kolorowe i owłosione owoce, całą kiść bananów i oczywiście storczyki. Każdy w cenie 1 ringit. Za nieco wyższą cenę, można nabyć np. ogromną kwitnącą Renantherę, uprawianą już w doniczce. Niestety, można tylko się napatrzeć, ponieważ przepisy celne zabraniają wywozu storczyków. Teraz już wiemy, ile na imporcie zarabiają nasi pośrednicy :)


Kolejny dzień był dniem storczykowym. Zwiedziliśmy ogromną kolekcję, która była zgromadzona na otwartym terenie, w ogrodzie storczykowym. Tam roślin, nie można było już kupować, ale nas przecież i tak zakup nie interesował. Rzeźba terenu była urozmaicona, a cały obszar dosłownie usiany storczykami endemicznymi. Jak nas informował przewodnik, który znał nazwy niemal wszystkich storczyków, większość to rośliny pochodzące z Borneo.




Następnego dnia, pojechaliśmy samochodem w dość odległy teren do Parku Narodowego- Kinabalu Park. Dodam tutaj, że Kinabalu to najwyższy w Malezji wygasły wulkan o wysokości ponad 4100metrów, który króluje nad okolicą. Samą nazwę- Kanibalu- wyjaśnia legenda, która głosi, że ludność malajska, ma swoich przodków w Chinach. Musieli oni uciekać ze swojej ojczyzny, ponieważ byli słabszą etnicznie grupą. Przywędrowali właśnie na tereny dzisiejszej Malezji i osiedlili się u podnóża góry, któremu nadali nazwę ‘Kina'- co w języku malajskim oznacza ‘Chiny' + ‘balu'- co oznacza ‘nowy'- czyli Nowe Chiny. W trakcie jazdy mogliśmy podziwiać kraj praktycznie nieskażony cywilizacją. Zaskoczeniem było, że na drogach można spotkać wylegujące się krowy, których nikt nie miał zamiaru przepędzać.


Park Narodowy to w rzeczywistości dzika dżungla, ale myliłby się jednak ktoś, kto spodziewałby się, że po wkroczeniu do niej zostanie natychmiast osaczony przez węże, lamparty czy inne tarantule. Dżungla, to nic innego jak gęsty, trudny do przebycia las z egzotyczną roślinnością, w którym owszem czasem coś skrzeczy, piszczy i śpiewa, ale trudno w gęstwinie cokolwiek dostrzec- co najwyżej można zauważyć poruszające się gałęzie. Spotkanie jaszczurki jest już wydarzeniem. Czułem się więc trochę zawiedziony, choć z drugiej strony nie miałem ochoty, żeby mnie coś zjadło. I tak wystarczająco bałem się, że mimo ochrony, która w postaci dwóch osób kroczących przed i za nami, możemy zostać napadnięci przez tubylców w celu zdobycia trofeów w postaci naszych czaszek. Ale o tym piszę w dalszej części relacji. Storczyki i owszem można było spotkać, ale raczej wysoko na drzewach, a kwitnące, należały do ogromnej rzadkości i najczęściej o małych, drobnych kwiatach. O spotkaniu wielkich kwitnących Vand czy Falenopsisów można było tylko pomarzyć.
 
Kiedy jednak przeszliśmy do ogrodu botanicznego, który leżał na terenie Parku, storczyki zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Tutaj już co krok można było zobaczyć liczne kwitnące gatunki, które zamieszczam w Galerii. Niestety skąpość czasu nie pozwalała na robienie dobrych zdjęć. Wiele z nich niestety nie nadawało się do umieszczenia w Internecie. Nie zabrakło również okazów kwitnących rododendronów, z którymi jestem związany profesjonalnie.



Jednym z celów naszych wycieczek był najdalej wysunięty na północny-wschód cypel Borneo. Jak zwykle, staram się penetrować miejsca, które nie zostały zagospodarowane z myślą o turystach- tak jak np. ta dzika plaża.
 
Poza przyrodą, na Borneo najbardziej interesowała mnie ludność tubylcza. Przytoczę tutaj nieco historii. Ludność autochtoniczna to dwa największe plemiona- Rungusi i Ibani. Pierwsi mieszkają w rejonie północno-wschodnim w Sabah w prowincji Kudat, drudzy w centralnym regionie malezyjskiej części wyspy- w Sarawak. Obydwa plemiona cechowała ogromna waleczność, która wywodziła się nie z potrzeby zdobycia czyichś dóbr, czy też powiększenia swego terytorium, a z chęci zdobycia trofeum w postaci ludzkiej czaszki. Dzisiaj spotykając się z Malezyjczykami, nie wyczuwa się już ich krwiożerczej natury, ale jeszcze przed II Wojną Światową, tzw. polowania na głowy były powszechnie praktykowane. Do dziś żyją ludzie, którzy posiadają wytatuowane znaki na dłoniach, świadczące o ilości zdobytych czaszek. Takie trofeum było bardzo cenne. Im więcej czaszek posiadał wojownik, tym miał wyższą pozycję w plemieniu i większy autorytet. Żaden mężczyzna, który nie posiadał co najmniej 2 czaszek i jednej krowy, nie mógł się ożenić. Dziś do ożenku nie wymaga się już czaszek- wystarczy tylko krowa. Zarówno Rungusi, jak i Ibani podtrzymują tradycyjny styl budowania- mieszkają w tzw. długich domach, które zbudowane są na palach. Ogromna drewniana chata ma około 50 metrów długości i żyje w niej wiele rodzin (nawet kilkadziesiąt) często, ale nie zawsze ze sobą spokrewnionych. Wchodzi się do niej po wyżłobionym palu. Całość zbudowana jest z elementów drewnianych: obecnie są to coraz częściej deski, ale wcześniej (co można zobaczyć w starych budowlach) stosowano wyłącznie drewno łupane, korę i bambus, z którego najczęściej konstruowano podłogę. Co ciekawe, ściany budowane są pod pewnym kątem, tak że górą rozchodzą się, a wieńczący je dach tworzy bardzo stabilną konstrukcję. Środkiem biegnie korytarz, z którego po jednej stronie znajdują się wejścia do poszczególnych mieszkań, w których śpią kobiety i dzieci, mężczyźni natomiast śpią po przeciwnej stronie, na matach przy korytarzu. W ciągu dnia, pobocze korytarza służy jako miejsce do spędzania czasu, spożywania posiłków, wypoczynku, etc. Taki sposób funkcjonowania społeczności był bardzo praktyczny, choćby ze względu na możliwość szybkiego poderwania do walki wszystkich mężczyzn i stawienia czoła agresorowi. Obecnie można przejść korytarzem przez ich dom, jednak źle jest widziane zaglądanie do mieszkań. Turyści, którzy są rzadkością, traktowani są z obojętnością- nie wzbudzając większego zainteresowania. Nam jednak udało się nawiązać kontakt, co zarejestrowaliśmy na zdjęciach. Niestety nie są one zbyt udane, ale robione od wewnątrz w kierunku światła nie wychodzą najlepiej. Zdecydowanie lepsze materiały zarejestrowaliśmy na video.

Jedną z dużych grup etnicznych są Filipińczycy. Ich mieszkania, podobnie jak Rungusów i Kudatów, budowane są również na palach, ale w odróżnieniu od poprzednich nie znajdują się na stałym lądzie, a na grząskich mokradłach. Podobno, przyczyną takiego wyboru miejsca, były również względy obronne. Ich domy nie stanowią jednak zwartej zabudowy. Są bezładnie porozrzucane po okolicy. Przez środek wioski prowadzi drewniana, zbudowana nad wodą kładka o szerokości ok. 1 metra. Jest to główna arteria komunikacyjna. Od niej w różne strony odchodzą mniejsze kładki, często zbudowane z okrąglaków i bambusów, na które strach wejść. W takich warunkach buszuje niezliczona ilość dzieci i aż trudno uwierzyć, że jakimś cudem tam się nie potopią. Woda, to właściwie brudne bagno, w którym dzieci się kąpią i jeżeli wierzyć przewodnikowi, wcale nie chorują. Jak już pisałem, bardzo lubię dziką przyrodę i w warunkach, w jakich wiodą życie Rungusi i Ibani byłbym w stanie wegetować. Natomiast sposobu życia Filipińczyków, nie jestem w stanie zaakceptować.


Ostatnią naszą wyprawą była wycieczka również do dżungli, ale tym razem celem były występujące endemicznie na Borneo Raflezje- rośliny o największych na ziemi kwiatach, wyrastających prosto z ziemi. Ich średnica dochodzi nawet do jednego metra. Te które mieliśmy okazję obserwować, nie były jeszcze w pełni rozwinięte i miały średnicę około 40cm. Regionalny przewodnik jest doskonale zorientowany o miejscu ich występowania i czasu kwitnienia. Tak więc bez pudła trafiliśmy na miejsca kwitnących niezwykłości. Droga była dość uciążliwa i zajęła nam sporo godzin, ale warto było się poświęcić, co widać na załączonych zdjęciach.


Niestety wszystko ma swój kres. Czas minął szybko i trzeba było wrócić do rzeczywistości, z nadzieją na kolejne wyprawy. Dokąd? Jeszcze nie wiemy.
Anna i Jan Ciepłucha
na początek strony |